poniedziałek, 27 października 2014

Przegląd imprez siatkarskich zorganizowanych w Polsce

W sobotę rano obudziła mnie wiadomość, że Polska zostanie organizatorem Mistrzostw Europy w Siatkówce Mężczyzn w 2017 roku. Mając jeszcze w głowie całkiem świeże wspomnienia z ostatnich Mistrzostw Świata, wyobraziłam sobie co się będzie działo w Polsce za kilka lat... Jestem pewna, że to będzie kolejna wspaniała, a może nawet jeszcze lepsza siatkarska impreza rozgrywana na naszych halach. Ta radosna wiadomość zainspirowała mnie do napisania dzisiejszej notki dotyczącej dużych międzynarodowych wydarzeń siatkarskich z udziałem reprezentacji narodowych różnych krajów, które do tej pory miały miejsce w naszym kraju.

Puchar Świata w Piłce Siatkowej Mężczyzn 1965
fot. Kasia Kowol
Puchar Świata w roku 1965 był pierwszą tego typu imprezą z udziałem najlepszych reprezentacji, i dodatkowo, pierwszym siatkarskim turniejem międzynarodowym zorganizowanym w Polsce. 39 meczów z udziałem 11 drużyn narodowych, rozgrywanych było na halach sportowych w Warszawie, Szczecinie, Łodzi i Mielcu. Wśród uczestników turnieju znalazły się takie zespoły jak: Japonia, ZSRR, Czechosłowacja, NRD, Rumunia, Węgry, Bułgaria, Jugosławia, Holandia, Francja i oczywiście Polska w roli gospodarza. W tym inauguracyjnym Pucharze Świata, nasza kadra pod wodzą trenera Zygmunta Krausa osiągnęła pierwszy sukces na arenie międzynarodowej - zdobyła srebrny medal, zostawiając za sobą Czechosłowację i dając się wyprzedzić trudnemu wówczas do pokonania, ZSRR. W składzie znaleźli się m.in. tacy zawodnicy, jak Edward Skorek czy Zdzisław Ambroziak, którzy najlepsze chwile w reprezentacji i pokonanie ZSRR mieli jeszcze przed sobą. Niemniej jednak, był to początek sukcesów Naszych w tej dyscyplinie sportu, a ta dobra passa (z drobnymi przerwami ;) trwa z resztą do dziś. Dodam tylko jeszcze, że od tamtej pory Puchar Świata jest rozgrywany regularnie co 4 lata (z kilkoma wyjątkami) i jest pierwszą okazją do zakwalifikowania się na Igrzyska Olimpijskie, które odbywają się rok po Pucharze.  




Mistrzostwa Europy w Piłce Siatkowej Kobiet 2009
Na kolejne tego typu wydarzenie na własnym podwórku (nie licząc dwóch finałów Ligi Światowej, o których mowa będzie później), polscy kibice musieli czekać aż do roku 2009 (jeśli coś pominęłam, to proszę, zwróćcie mi uwagę w komentarzu!), kiedy to CEV zdecydowało się przyznać Polsce turniej Mistrzostw Europy w siatkówce kobiet. Nasze siatkarki chciały wówczas powtórzyć wynik z 2003 i 2005 roku, kiedy to udało im się uzyskać tytuł mistrzyń Europy. Tym razem Polki wywalczyły "tylko" brąz, przegrywając ostatecznie z drużynami Holandii (srebro) i Włoch (złoto). Mecze odbywały się na halach w Łodzi (finały), Wrocławiu, Bydgoszczy i Katowicach, a Polki w składzie z m.in.: Anną Barańską, Mariolą Zenik, Izabelą Bełcik, Mileną Sadurek czy Eleonorą Dziękiewicz, grały pod wodzą trenerów Piotra Makowskiego i Jerzego Matlaka.Chociaż obecnie sukcesy seniorów przysłoniły nieco osiągnięcia siatkarek, to wszyscy mamy nadzieję, że już wkrótce siatkarki zaczną dorównywać kroku Panom i pokażą jeszcze na co je stać, bo historia pokazuje, ze stać je naprawdę na wiele.

fot. Kasia Kwiecień / www.babeczkinawybiegu.pl

Finały Ligi Światowej 2011
Ta impreza siatkarska zapadała mi mocno w pamięć, dlatego, że był to nasz pierwszy wyjazd na mecze siatkówki dalej niż do Katowic. Od tego właśnie wszystko się zaczęło i potem co roku jeździłyśmy już za naszymi siatkarzami na Memoriał Wagnera do różnych miast. Ale do rzeczy. 2011 był rokiem, w którym reprezentację po Danielu Castellanim objął Włoch, Andrea Anastasi (tak, ten od śpiewania w ostatnim poście ;)), więc oczekiwania były spore, a niepewność jeszcze większa. Jak się jednak okazało, niepewność była zupełnie nieuzasadniona, bo sympatyczny Włoch wygrał z naszymi siatkarzami pierwszy w historii medal dla Polski w tym turnieju, medal w kolorze brązu. Turniej odbywał się w Ergo Arenie, nowiutkiej wówczas hali, położonej na granicy Gdańska i Sopotu. Złoto wywalczyła wtedy reprezentacja Rosji, srebro padło łupem Brazylii, a w mojej głowie pozostały niezapomniane chwile (prawda Aga Nowak?;P). Dodam jeszcze, że turnieje finałowe LŚ rozgrywane były w Polsce jeszcze w roku 2001 i 2007, ale nie były one tak szczęśliwe dla naszej drużyny jak ten z 2011 ;)

fot. Kasia Kowol

Mistrzostwa Świata w Siatkówce Plażowej 2013
Kiedy myślę o siatkówce plażowej w Polsce, to pierwsze skojarzenie jakie przychodzi mi do głowy to Stare Jabłonki! Siatkarze i siatkarki plażowi goszczą tam regularnie, ale trzeba przyznać, że Mistrzostwa Świata były imprezą wyjątkową. Była to już 9 edycja tej imprezy, organizowana po raz pierwszy na naszej ziemi... i nie tylko! Ciekawostką tej imprezy jest fakt, że z tej okazji zbudowano specjalne boisko na wodzie, a dokładnie na jeziorze Szeląg Mały. Boisko zostało umiejscowione 80 metrów od brzegu jeziora, co dawało kibicom możliwość oglądania widowiska albo właśnie stamtąd, albo z kajaków lub pontonów. Trzeba przyznać, że pomysł bardzo oryginalny i strasznie żałuję, że nie mogłam tego zobaczyć na własne oczy. Mimo, że Polska nie zdobyła w tym turnieju żadnego trofeum, to zabawa była przednia :) Poniżej filmik akurat niez tych Mistrzostw, ale z innego turnieju w Starych Jabłonkach, który pokazuje, że tam zabawa zawsze jest przednia, a zawodnicy to fajne chłopaki z dystansem do siebie ;)


Mistrzostwa Europy w Piłce Siatkowej Mężczyzn 2013
Te Mistrzostwa były organizowane wspólnie przez Polskę i Danię. Tym razem stolicą siatkówki stało się Trójmiasto - mecze rozgrywane były u nas na halach w Gdyni oraz w już wyżej wspomnianej Ergo Arenie. Tak wyszło, że akurat byłyśmy wtedy z przyjaciółkami nad morzem, ale nie miałyśmy biletów na mecze, dlatego oglądałyśmy je na rynku w Gdańsku (gdzie nieziemsko zmarzłyśmy!) albo w jakichś knajpach . Niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że wtedy nie było czuć w mieście atmosfery Mistrzostw... Nie wiem co poszło nie tak, czy zawiodła promocja imprezy, czy jej rangę umniejszał fakt, że najważniejsze mecze miały odbyć się w Danii, czy też to, że Polakom nie poszło wtedy najlepiej... Nieistotna jest przyczyna, prawda jest taka, że w moim odczuciu to nie były wymarzone Mistrzostwa na miarę naszych możliwości organizacyjnych... Ale za to rok później....

fot. Kasia Kowol albo Aga Nowak ;)

Mistrzostwa Świata w Piłce Siatkowej Mężczyzn 2014!!!
I o tej imprezie nie trzeba chyba nikomu przypominać, a jakby ktoś jeszcze chciał wrócić do emocji, które towarzyszyły temu turniejowi, to zachęcam do przypomnienia sobie wpisów z tego okresu:

Trzy do zera na Stadionie Narodowym, czyli otwarcie siatkarskich Mistrzostw Świata 2014
Co w Mundialu piszczy - ciekawostki z siatkarskich Mistrzostw Świata 2014 i okolic
Jak się miewają siatkarze przed trzecią fazą Mistrzostw Świata?
Mówi o tym już świat cały, w Katowicach półfinały!
Kto wygrał Mistrzostwa Świata? Polska! Kto?? Polska!! Kto??? Polska Polska Polska!!!

Oj tak, działo się działo....

I dziać się jeszcze z pewnością będzie!
Najpierw podczas Mistrzostw Europy w roku 2017, a potem może i też w 2022, ponieważ władze PZPS podszeptują coś o organizacji kobiecego mundialu. Trzymamy kciuki żeby się udało, bo Polska jest mistrzem w organizacji siatkarskich imprez :) Naprawdę dajemy radę i oby tak dalej! 

Share:

czwartek, 23 października 2014

Leki bez recepty na chandrę i zniechęcenie

Drogi Czytelniku! Tak się składa, że mamy październik, czyli jesień, a wiadomo co bardzo często za tym idzie. Gdy są dni pięknie i słoneczne, wtedy każdemu się chce coś robić; wyjść na spacer, wystawić twarz do słońca, przebiec się po parku albo wyskoczyć na herbatkę z przyjaciółmi. W taki dzień to można nawet dłużej popracować albo poświęcić kilka chwil na naukę języka obcego, tudzież przyswoić trochę wiedzy potrzebnej na uczelni czy w pracy. A potem przychodzi inny dzień, pogoda się psuje i już nie jest tak różowo. Deszcz pada, jest zimno, i w zasadzie to się już nie chce. Po co umawiałem się na to piwo? Na co mi ten kurs szybkiego czytania? I cały szereg różnych pytań i wątpliwości. I co wówczas? Ano, trzeba jakoś temu zaradzić :)


źródło: morguefile.com

Chwile kryzysu dopadają nas nieraz niespodziewanie i mogą dotyczyć najróżniejszych sfer naszego życia. Czy to studia, czy praca albo jakiś projekt - czasem tak po prostu bywa, że się nie chce. Istnieją różne sposoby na tę chandrę i zniechęcenie. Jedni preferują wysiłek fizyczny, który zapewnia solidną porcję endorfin; drudzy wskakują pod koc i załączają jakąś komedię romantyczną; a jeszcze inni kupują ogromne ciacho w kawiarni i świat nagle staje się piękniejszy. Jednak co zrobić gdy to wszystko już się znudziło i nie pomaga, albo sytuacja wymaga natychmiastowej reakcji i szybkiej mobilizacji? W moim przypadku, w takiej nagłej sytuacji przychodzi z pomocą Youtube z króciutkimi filmikami, które albo mnie śmieszą, albo podnoszą na duchu, albo najzwyczajniej w świecie nie mają sensu i to jest ich największa zaleta. Poznajcie moje lekarstwa na chandrę, dostępne od zaraz i bez recepty ;)    

Polski przepis na sukces wyśpiewany po włosku
i to nie przez byle kogo, bo w głównej roli występuje tutaj wielka postać nie tylko dla polskiej, ale dla światowej siatkówki, czyli Andrea Anastasi! Na ten filmik trafiłam całkiem niedawno i od tej pory już kilka razy zdążył mi się przydać. Kiedy? Szczególnie w chwilach, gdy próbowałam się zabrać za coś konkretnego związanego z zaplanowaną karierą zawodową albo ruszyć do przodu z jakimś pomysłem. Pomagał szczególnie wtedy, gdy po czasie marzeń i układania wszystkiego w głowie, nagle rzeczywistość , jakieś niepowodzenia i trudności, albo ktoś inny sprowadzał mnie brutalnie na ziemię, i zabierał wszelką nadzieję i sens robienia czegokolwiek. Bardzo polecam szczególnie w takich chwilach! Nie patrzmy na innych, idźmy do przodu i .... róbmy swoje! ;) Poniżej ten oto sympatyczny trener, a filmik znajduje się pod tym linkiem :)

źródło: en.wikipedia.org


"Na pewno będzie źle!"

Piosenkę Żywiołów "Dołuj się" podesłała mi przyjaciółka jakieś kilka lat temu, kiedy byłam w trakcie sesji na dwóch kierunkach studiów, totalnie spanikowałam i ogólnie dopadł mnie jakiś marazm. Nie ukrywajmy, że czasem przychodzi taki dzień, że rano wyleje się herbata prosto na klawiaturę, w swetrze zrobi się ogromna dziura, a na koniec jeszcze ucieknie nam tramwaj. I jak tu wtedy myśleć, że to będzie dobry dzień? Ja w takiej sytuacji niestety często zaczynam mocno przesadzać i widzę całe swoje obecne i przyszłe jestestwo w najczarniejszych barwach. Ta piosenka za to skutecznie ściąga na ziemię w pozytywnym tego słowa znaczeniu, na tyle, że nagle przychodzi refleksja "dobra, stara przesadzasz" i myślenie wskakuje na troszkę inny tor. Zdecydowanie polecam!



Orlando Bloom is taking the Hobbits to Isengard!
Wszyscy znają "Władcę Pierścieni" i Tolkiena, nawet jeśli samej książki nigdy nie czytali i nie potrafią rozwinąć skrótu "J.R.R." przed nazwiskiem autora. Większość osób widziała też zapewne produkcję Petera Jacksona, bo to przecież klasyk, na który trzeba pójść do kina albo obejrzeć w domu. Większa część z tej większości pamięta też zapewne scenę, w której Legolas krzyczy, że Orkowie porwali Hobbitów i lecą z nimi na łeb na szyję do siedziby Sarumana, Isengardu. Niestety, Internety są bezlitosne i widzowie dość szybko podchwycili temat, a zaraz potem stworzyli już też raczej popularną przeróbkę tej sceny, którą możecie obejrzeć tutaj:) (tylko bez przesady nie całe, bo nigdy nie doczytacie tego wpisu!) I w tym momencie przechodzimy do sedna sprawy. Podczas kręcenia "Hobbita", ekipa postanowiła zrobić sobie przerwę i... nagrać przeróbkę przeróbki z Orlando Bloomem w roli głównej ;) Szczerze powiedziawszy, do tej pory nie wiedziałam, że jest on takim wesołym i wyluzowanym facetem ze sporą dawką dystansu do siebie, ale po tym nagraniu zdecydowanie podskoczył w rankingu moich ulubionych aktorów. A filmik przydawał mi się szczególnie podczas pisania pracy magisterskiej - własnie o adaptacji "Władcy Pierścieni" - kiedy już na prawdę miałam dość i chciałam to rzucić w kąt. Nawet jeśli nie piszecie pracy, to i tak warto zerknąć na tę "mini-produkcję" ;)



"Wiesz co się robi jak życie dołuje?"

Na to pytanie odpowie Wam radosna rybka Dora, bohaterka dobrze wszystkim znanej bajki "Gdzie jest Nemo?". Ta piosenka rozbrzmiewa mi w głowie, kiedy coś nie wyjdzie i faktycznie nie da się już nic z tym zrobić, a siedzenie i biadolenie nad rozlanym mlekiem nic w tej sytuacji nie pomoże. Tak więc, krótko i na temat:



"Silly stuff. It matters."
Ten filmik z kolei, należy do tych, które nie mają większego sensu, ale to właśnie jest ich największą zaletą. Reklamę firmy Three przesłała mi Kasia z Babeczek i trzeba przyznać, że przeuroczy kuc szetlandzki, który gra w niej główną rolę, urzekł nas od samego początku i urzeka aż po dziś dzień, bo często lubimy do tego nagrania wracać. Do dziś nie mam pojęcia, czym zajmuje się ta firma ani co kryje się za tą reklamą, ale to nieistotne. "Silly sutff. It matters". Życie jest pełne abstrakcji, to czemu kuc szetlandzki nie może tańczyć na plaży? ;)


Harlem Shake Skry Bełchatów
Nie byłabym sobą, gdybym jeszcze na koniec tego wpisu nie zapodała czegoś siatkarskiego ;) Wszyscy pewnie pamiętają modę na piosenkę "Harlem Shake" i setki tysięcy przeróbek, które rozprzestrzeniały się w Internecie niemal z prędkością światła. Jedne były lepsze, drugie gorsze, ale moje serce skradła tylko jedna z nich. Było to, jak widać, dość spontaniczne nagranie kilku zawodników Skry Bełchatów i obecnych Mistrzów Świata, które wówczas rozbawiło mnie do łez (i przed chwilą też, bo dawno tego filmiku nie oglądałam). W rolach głównych występują: w czerwonej kurtce Michał Winiarski, w szarej czapce Karol Kłos, w kapturze Aleks Atanasijević, a z samochodu wystaje noga najprawdopodobniej Mariusza Wlazłego :) Watch and enjoy!




To jest właśnie część takich moich własnych pocieszaczy, do których lubię sobie czasem wrócić, szczególnie w takie jesienne pochmurne dni jak dzisiejszy. Oczywiście wpis ten można śmiało potraktować z przymrużeniem oka, a leki w nim opisane zażywać bez recepty, a co więcej, także bez wcześniejszego zapoznawania się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź konsultacji z lekarzem lub farmaceutą ;)

Share:

poniedziałek, 20 października 2014

Jesteś pewien, że potrafisz jeździć na rowerze?

Halo, halo! Witam ponownie po krótkiej przerwie od sensownej treści :) Jak mogliście zauważyć, trochę się na Prozaicznym zmieniło i mam nadzieję, że te zmiany przypadły Wam do gustu. Zanim jeszcze przejdę do rzeczy, to chciałabym zaprosić Was na facebookowy fanpage bloga, o którym może nie wszyscy wiedzą, a który istnieje już od dawna. To tutaj: https://www.facebook.com/kasiazoomuje . I teraz przechodzę już do rzeczy. Pozwólcie najpierw, że kogoś Wam przedstawię. Proszę Państwa, oto Mariusz:

fot. Kasia Kowol

Tak, Mariusz to mój rower, który oprócz tego, że ma imię (które nabył w dość zabawnych okolicznościach), to jest zwykłym miejskim rowerem. No bo przecież rower to rower, nie ma w tym nic dziwnego. Dwa koła, siodełko, rama, kierownica i ewentualnie gadżety. Ale czy jesteście pewni, że wiecie o rowerze wszystko i czy aby na pewno potraficie na nim jeździć?

Ostre koło - czyli nie obijamy się, pedałujemy!
źródło: flickr.com
Ten rower na pierwszy rzut oka w zasadzie nie różni się od zwykłego sprzętu. Jednak ci, którzy odważą się na niego wsiąść i przejechać kilka kilometrów, z pewnością odczują różnicę. W ostrym kole chodzi o to, że mechanizm łańcuchowy zamontowany jest w taki sposób, że rower posiada tylko jeden bieg. W związku z tym, jeśli chcemy aby rower poruszał się do przodu, nie możemy ani na chwilę przestać pedałować. Brzmi dosyć ekstremalnie, bo kto nie lubi sobie od czasu do czasu zrobić odpoczynku od machania nogami? A tu nie ma leniuchowania, trzeba pedałować nawet jadąc z górki! Użytkownicy tych rowerów powiadają, że dzięki temu łatwiej wyrobić sobie nawyk ciągłego pedałowania, a sam rower jest lżejszy i rzadziej się psuje, bo ma mniej mechanizmów, które mogłyby ulec awarii. Do wersji jeszcze bardziej ekstremalnej zalicza się ostre koło, które jest dodatkowo pozbawione tylnego hamulca. Mimo, że teraz pewnie większość z Was ma przed oczami obraz siebie leżącego z twarzą przytuloną do asfaltu, to podobno i do tej innowacji można się przyzwyczaić ;)


Rower speedrowerowy - czyli róbmy żużel bez silnika
źródło: commons.wikimedia.org
Ten typ roweru - podobnie jak wyżej opisany model - nie posiada przerzutek, a ponadto także żadnych hamulców ani innych wystających części. To wszystko ze względu na bezpieczeństwo uczestników zawodów żużlu na rowerach, podczas których właśnie takich rowerów się używa. Kierownica kształtem przypomina tę żywcem wyjęta ze starych ukraińskich rowerów (jest wygięta w kierunku kierowcy). Tor do żużlu na rowerze jest podobny do tego, po którym ścigają się zawodnicy w tradycyjnej odmianie tego sportu. Na pasie startowym staje 4 zawodników i muszą pokonać oni 4 okrążenia (200 - 400 metrów), za które sędziowie przyznają im punkty, w zależności od tego w jakiej kolejności uczestnicy pojawią się na mecie. Brzmi znajomo prawda? Z jedną może różnicą: zawodnicy poruszają się nieco wolniej od tradycyjnych żużlowców i robią zdecydowanie mniej hałasu ;)  





Rower trialowy - czyli nie posiedzisz, ale zahamujesz
źródło: www.encyklopediarowerowa.pl
W przeciwieństwie do poprzednich rowerów, ten posiada hamulce i to nawet bardzo dobre! Niemniej jednak wciąż brak mu przerzutek i coraz częściej też nie montuje się w nim siodełka. Dla zwykłego rowerzysty brzmi to może dość absurdalnie, ale siodełko w rowerze trialowym stało się najnormalniej w świecie elementem zbędnym, a może i nawet nieco przeszkadzającym. Wyjaśnieniem tej sytuacji jest fakt, że tego sprzętu używa się w sporcie zwanym trialem, który polega na pokonywaniu przeszkód poprzez wykonywanie skoków. Podczas tych akrobacji zawodnik znajduje się praktycznie przez cały czas w pozycji stojącej, ponieważ ułatwia mu to pokonywanie przeszkód. Dlatego też biedak nie potrzebuje tego siodełka, bo i tak nie ma czasu sobie na nim spocząć ;). Dodam jeszcze, że jego rower posiada bardzo lekką ale jednocześnie wytrzymałą ramę oraz kierownicę i niewielkie koła zaopatrzone w grube opony. Taka budowa roweru umożliwia skoki na odległość nawet 2-3 metrów.  



Rower poziomy - czyli drzemki sobie nie utniesz, ale przynajmnej poleżysz
źródło: pl.wikipedia.org
Poprzedni rower nie miał w swoim wyposażeniu nawet siodełka, a tutaj bardzo proszę - jest i to przystosowane do całego roweru w taki sposób, że można, a raczej trzeba przyjąć na nim pozycję leżącą. Jak wieść rowerowa niesie, podobno takie położenie ciała znacznie pozwala na zużycie użytkownikowi sprzętu mniejszej ilości energii do pokonania danego odcinka trasy niż w przypadku zwykłego roweru. Rower poziomy pozwala również osiągać większe prędkości aniżeli ten tradycyjny. Ponadto, jego niewątpliwą zaletą jest fakt, że w mniejszym stopniu obciąża kręgosłup oraz daje szansę na przewiezienie większej ilości bagażu - można w nim zamontować kilka bagażników. No i jeszcze kształty. Tutaj nabywcy mają bardzo duże pole do popisu, ponieważ na rynku funkcjonuje całe mnóstwo różnorodnych modeli, od tych z designem maksymalnie minimalistycznym po te najbardziej oryginalne i fikuśne.


Rower Chopper - czyli gdy chcemy poczuć się jak rasowi motocykliści
źródło: commons.wikimedia.org
Jak sama nazwa wskazuje, ten typ roweru wyróżnia się tym, że jest stylizowany na bardzo popularny i przez wielu ludzi uwielbiany rodzaj motocyklu. Inną cechą wspólną tych dwóch pojazdów jest dość wysoka cena oraz rozmiar i waga - rower ten jest z reguły bardzo obszerny, ciężki i solidny. Jego kształt zależy od indywidualnych upodobań nabywcy oraz możliwości twórców rowerowych Chopperów, dzięki czemu możemy podziwiać na rynku naprawdę ciekawe modele. Ja osobiście niestety nigdy takiego sprzętu na ulicach polskich miast nie spotkałam, więc albo miałam pecha, albo ten trend jeszcze nie przyjął się w naszym kraju. Mam jednak nadzieję, że się przyjmie, bo są to chyba najciekawsze spośród opisanych w tym artykule okazów. 





I na koniec prawdziwy hardcore wśród rowerów!
Na podsumowanie tego wpisu, chciałabym Wam zaprezentować rower, jakiego nie spotkacie w żadnym sklepie i niestety na ulicy już też nie... Jest to rower odziedziczony po moim dziadku, do którego mam wielki sentyment (pamiętam jak dziadzio jeździł na nim ze mną na wycieczki rowerowe). Dlatego też, za wszelką cenę chciałam go odrestaurować i przywrócić do ponownego użytku. Niestety nie udało się. Na początku z roweru (w czasie jazdy oczywiście) odpadały może mniej znaczące części, takie jak błotnik czy lampka. Nieco groźniej zrobiło się, gdy odpadło przednie koło (na szczęście w trakcie postoju) i gdy opadły pedały -  niestety już po postoju, dlatego byłam zmuszona zahamować tuż przed skrzyżowaniem niczym Fred Flinston w swojej bryce. Po tej przygodzie skapitulowałam i postanowiłam kupić nowy rower (patrzcie zdjęcie u samej góry). Na koniec dodam jeszcze cenną poradę: nie jeździjcie na starych rowerach, których po prostu nie da się naprawić albo trzeba to zrobić ogromnym kosztem i bez żadnej gwarancji, że na pewno będzie Wam długo i dobrze służył. Ustawcie je lepiej jako ozdoba w ogrodzie, żeby przypominały Wam te radosne chwile z przeszłości, a sami przesiądźcie się na nowszy sprzęt. Pozdrawiam :D!

fot. Kasia Kwiecień / www.babeczkinawybiegu.pl


Share:

czwartek, 16 października 2014

Zmiany, zmiany!

źródło: morguefile.com

Kochani! W związku z tym, że poczułam potrzebę wprowadzenia kilku zmian graficznych na blogu, w celu odświeżenia nieco tego zakątka Internetu, i zarówno to jak i inne obowiązki pochłaniają w tym tygodniu mnóstwo mojego czasu, to nowy wpis pojawi się dopiero na początku przyszłego tygodnia. Z góry przepraszam i w zamian oferuję Wam przegląd starych postów (już uporządkowane w pasku na górze B-)) oraz wietrznych/wiecznych Scorpionsów ;P I'll be back soon :)! 


Share:

poniedziałek, 13 października 2014

Prozaiczny Zoom Kinowy

Do tej pory na blogu, jeśli nie panowały klimaty sportowe, to pojawiały się wpisy różnorakiego rodzaju,w tym książkowy czy muzyczny. Gdy zastanawiałam się nad tematem na dzisiejszy post, to doszłam do wniosku, że brakuje mi jeszcze jednego elementu do tej kulturowej prozaicznej mozaiki, a mianowicie kina. I chociaż mogliście już tutaj poczytać o krótkometrażowym czeskim filmie, to dzisiaj zapraszam Was na Prozaiczny Subiektywny Przegląd Filmów Wartych Chwili Uwagi :). Kolejność filmów przedstawionych poniżej jest zupełnie przypadkowa.


źródło: morguefile.com


1. Nietykalni

No dobra, kolejność nie ma znaczenia, ale akurat komedia "Nietykalni" jest moim absolutnym numerem jeden! Film francuskiej produkcji oparty jest na prawdziwej historii i w dodatku prawdziwej przyjaźni pomiędzy niemal zupełnie sparaliżowanym Philippe i jego opiekunem - który notabene stał się nim zupełnie przypadkowo - Drissem. Wiem, brzmi raczej ponuro i mało zachęcająco, ale wierzcie mi na słowo, ten film przepełniony jest zarówno scenami, które rozbawiły mnie do łez, jak i takimi, które potrafiły niejednokrotnie wzruszyć. Dodatkowo pokazuje on potęgę przyjaźni, która jeśli jest prawdziwa, to wyrasta pomiędzy wszelkimi podziałami :) Tutaj łapcie jedną z moich ulubionych scen ;)

  
2. Jack Strong
To z kolei mój polski numer jeden ubiegłego roku. Chociaż muszę przyznać, że nie od razy zdecydowałam się wybrać na tę produkcję do kina. Pierwszym argumentem był Marcin Dorociński, odgrywający główną rolę w filmie Władysława Pasikowskiego. Jack Strong to pseudonim Ryszarda Kuklińskiego, postaci jak najbardziej prawdziwej i bardzo znaczącej dla naszej historii - pułkownika Ludowego Wojska Polskiego, zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego WP i jednocześnie tajnego współpracownika CIA. Ponieważ nie jestem orłem z historii, to tak się złożyło, że nie miałam pojęcia jak ten film się skończy. I mimo, że zazwyczaj jestem zażenowana swoją ignorancją związaną z tematami historycznymi, to tym razem wyszło mi to na dobre, bo film trzymał mnie w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Znakomita, nieprzamerykanizowana i profesjonalna podukcja. Polecam, polecam, polecam!


3. Oświadczyny po irlandzku
Na ten film trafiłam pewnego zimowego wieczoru, gdy miałam ochotę obejrzeć sobie jakąś komedię romantyczną. Niemniej jednak, nie chciałam żeby było to coś oklepanego i przesłodzonego, i w ten sposób jakoś udało mi się trafić na "Oświadczyny po irlandzku." Nie ma tutaj słodkich wyznań miłosnych oraz romantycznych randek, ale jest za to fajny klimat, piękne krajobrazy oraz ciekawa relacja między głównymi bohaterami, opierająca się głównie na inteligentnych docinkach i żartach. 



4. Once
Nadal pozostajemy w klimatach irlandzkich, ale tym razem będzie zdecydowanie bardziej muzycznie. Akcja filmu "Once", opowiadającego historię dwóch osób, które poznały się przypadkowo na ulicy i które łączy miłość do muzyki, toczy się w Dublinie i jest napędzana przez piękną muzykę. Nic dziwnego, że film został nagrodzony Oscarem w tej kategorii, bo większość z utworów skomponowanych na potrzeby tejże produkcji naprawdę chwyta za serducho. Dodam również, że nie jest to komedia romantyczna, a dramat, więc w tym wypadku nie ma mowy o jakimkolwiek przesłodzeniu. Jest za to bardzo naturalna gra aktorów i prawdziwe życie widziane niejako z perspektywy osoby przechodzącej się ulicami miasta. Zdecydowanie warto poświęcić tej historii 95 minut :)



5. Gran Torino

Ostatnim filmem, jaki Wam dzisiaj zaserwuję jest genialne "Gran Torino", z jeszcze bardziej genialnym Clintem Eastwoodem, który występuje tutaj zarówno w roli reżysera jak i głównego bohatera filmu. Ten bohater to Walt Kowalski, weteran wojenny, który mieszka w swoim domu sam (jego jedynym towarzyszem jest pies) i raczej niechętnie przyjmuje tam gości. Mężczyzna nie dogaduje się z rodziną i na pierwszy rzut oka wydaje się być cynicznym i zgorzkniałym facetem, który myśli tylko o sobie i nie interesuje go zupełnie los otaczających go ludzi. Clint odgrywa tę postać tak przekonująco, że naprawdę można w to uwierzyć. Więcej nie powiem, bo ci którzy widzieli, to wiedzą; a ci którzy nie widzieli, niech lepiej sami zobaczą. Dodam tylko na koniec, że historia może poruszyć każdego (nawet największego twardziela) i przekazuje jedne z najcenniejszych dla naszego istnienia wartości.




I to by było na tyle tym razem. Co prawda na początku miałam zamiar wybrać więcej filmów do wpisu, ale stwierdziłam, że co za dużo to niezdrowo i resztę zostawię sobie być może na później :) Nie są to jakieś nieznane produkcje i zapewne nie odkryłam w tym wpisie Ameryki, ale może akurat ktoś z Was jakiegoś z tych filmów nie widział, albo o nim słyszał i jakoś do tej pory nie udało mu się go obejrzeć, to teraz ma ku temu okazję i dodatkową motywację :) Mam nadzieję, że Prozaiczny Przegląd Kinowy sprostał zadaniu i nie będziecie się czuć zawiedzeni. Miłego oglądania!
Share:

środa, 8 października 2014

Tradycyjnie niekonwencjonalnie – czyli odkryj sport na nowo!

Jest piękne niedzielne popołudnie, mamy trochę wolnego czasu i nie wiemy jak go spożytkować. Dobrze byłoby zrobić coś dla siebie, poprawić kondycję, spędzić czas poza domem, najlepiej w gronie znajomych. Gdy zbierze się grupa ludzi, ktoś zazwyczaj rzuca hasło: „Chodźmy pokopać piłkę!” (wersja alternatywna ze słowem "poodbijać"). Z braku lepszego pomysłu większość przystaje na tę propozycję i wszyscy idą na boisko… Brzmi znajomo? A może warto spróbować czegoś innego?

Każda choćby najciekawsza i najbardziej emocjonująca dyscyplina sportu, z biegiem czasu może się znudzić. Już nie jeden człowiek doszedł do takiego wniosku. Niektórzy postanowili coś z tym fantem zrobić. Użyli swojej wyobraźni i do tradycyjnych gier zaczęli wprowadzać różne innowacje, dzięki którym stare dyscypliny zyskały powiew świeżości i stały się bardziej interesujące i emocjonujące. Jest to ważne szczególnie dla młodych ludzi, którzy zawsze szukają w sporcie adrenaliny i nowych wrażeń. Jeśli Was też to dotyczy, szukacie inspiracji oraz niezapomnianych przeżyć związanych ze sportem, lub po prostu chcecie się dobrze bawić - w dzisiejszym wpisie znajdziecie coś dla siebie :) A jeśli nawet nie będziecie chcieli spróbować opisanych poniżej dyscyplin, to śmiało możecie to potraktować jako ciekawostkę, ot tak dla urozmaicenia wieczoru ;)

Siatkonoga - czyli bądź jak Federer, którego zabrali na boisko do siatkówki i kazali grać w … piłkę nożną.
źródło: pl.wikipedia.org
Brzmi to może nieco dziwnie, ale nie jest to dyscyplina ani zupełnie nowa i nieznana ani też bardzo skomplikowana. Siatkonoga została zapoczątkowana w Czechach już w latach ’20, przez zawodników drużyny piłkarskiej Slavii Praga. Widocznie piłkarze byli znudzeni uprawianiem ciągle tego samego sportu i postanowili trochę urozmaicić swoją grę. Stworzona przez nich dyscyplina jest połączeniem siatkówki, tenisa i oczywiście piłki nożnej.  Drużyny mogą składać się z jednej, dwóch lub trzech osób każda, nie musimy więc dzwonić do wszystkich znajomych z biura czy ogłaszać na facebook’u całemu światu, że szukamy kogoś do gry w siatkonogę. Wystarczy najbliższe grono przyjaciół, siatka znajdująca się 110 cm nad ziemią, boisko oraz piłka. Główną zasadą gry jest to, że piłkę można odbijać każdą częścią ciała za wyjątkiem dłoni, rąk i ramion. Piłkę wprowadza się do gry poprzez serwis, który może być wykonywany przez dowolnego zawodnika znajdującego się na boisku i jest to kopnięcie piłki nogą z powietrza, po koźle lub z ziemi. Zawodnik drużyny przeciwnej odbierający zagrywkę, nie może przebić jej od razu na naszą stronę, ale jeśli drużyny są dwu lub trzyosobowe, musi najpierw podać piłkę koledze z zespołu. Dodatkowo, jedna osoba może dotknąć w danej akcji piłkę tylko raz, tak samo jak piłka tylko jeden raz może dotknąć podłoża. Absolutnie zabronione jest dotykanie siatki. Mecz rozgrywany jest do dwóch zwycięskich setów, a partię wygrywa drużyna, która jako pierwsza uzyska 11 punktów z dwoma punktami przewagi nad przeciwnikiem. Gdy opanujemy już podstawowe zasady gry i przyzwyczaimy się do tej niecodziennej formy rozgrywania meczu, możemy pokusić się o spektakularne fikołki i akrobacje, jakie nad siatką wykonują zawodnicy na międzynarodowych turniejach siatkonogi. Nawet jeśli nie uda nam się dojść do takiej perfekcji, to jednak warto chociaż spróbować tej dyscypliny, ponieważ jest to świetna zabawa i dobry sposób na spędzenie czasu z przyjaciółmi. 

Hokej pod wodą- czyli przełam taflę i wpadnij prosto do… basenu!
źródło: pl.wikipedia.org
Jest zima roku 1954. Anglia. Nad zamarzniętą taflą jeziora unosi się gęsta mgła. Grupa dwunastu płetwonurków przygotowuje się do codziennych ćwiczeń pod wodą. Atmosfera jest dość sztywna, rozmowa się nie klei. Współtowarzysze wymieniają między sobą chłodne spojrzenia. W końcu jeden z nich rzuca złośliwy komentarz: „Nic tylko ten lód i ten lód. Jeszcze tylko łyżew, kijków i krążka brakuje…” Reszta grupy wzięła sobie tę cenną uwagę do serca i… tak narodziła się nowa dyscyplina sportu – podwodny hokej. Możemy chociaż przypuszczać, że tak właśnie było. Do rozegrania meczu tego nietypowego hokeja potrzebny jest: basen o głębokości 2- 3m i długości najlepiej 25 m, maski i rurki do pływania, ochraniacze na twarz, kijek o długości 35 cm, gruba rękawica na jedną rękę i oczywiście krążek oraz bramki. Gdy mamy już to wszystko, do szczęścia brak nam już tylko dwunastoosobowej grupy ludzi, którzy czują się pewnie w wodzie i mają dobre płuca. Warto zauważyć, że wśród wymienionego ekwipunku nie ma butli tlenowych, więc zawodnicy co jakiś czas muszą zaczerpnąć powietrza na powierzchni wody, dzięki czemu gra staje się bardzo dynamiczna i emocjonująca. Pojedynek składa się z dwóch części, które trwają po 15 minut każda, oraz trzyminutowej przerwy między nimi. Bramki powinny mieć 3 m szerokości i zostać umieszczone 12 cm od ścian basenu. Krążek natomiast winien ważyć 1,2 kg. Hokej pod wodą jest sportem zupełnie niekontaktowym – blokowanie przeciwnika czymkolwiek poza kijem jest niedozwolone. Dodatkowym utrudnieniem może być to, że kijek można trzymać tylko jedną ręką, a oburącz jedynie podczas kontaktu kijka z krążkiem. Na pewno nie jest to sport łatwy, z którym każdy da sobie radę. Ale warto spróbować, na początek choćby na płytszym basenie i nawet naginając nieco zasady. Podwodny hokej nie tylko jest świetną alternatywą dla pływania ciągle wzdłuż basenu, ale również ma wpływ na poprawę wydolności naszego organizmu.

Piłka rowerowa – czyli jeśli dręczy nas dylemat: rower czy piłka nożna?
źródło: pl.wikipedia,org
Ta nietypowa dyscyplina kolarska pochodzi z końca XIX, a największą popularność udało jej się zyskać w Niemczech i w Czechach. Jeśli i wy nie chcecie być gorsi od naszych sąsiadów, to może warto chociaż spróbować trochę pogimnastykować się na rowerach? Do piłki rowerowej potrzebujemy boiska o wymiarach 11x 13 m, którego właścicielem będzie osoba na tyle wyrozumiała, że nie będzie mieć nic przeciwko jeżdżeniu po parkiecie na rowerach… Do tego rowery z 26-calowymi kołami o specjalnej konstrukcji. Na początek powinny wystarczyć zwykłe, takie które posiadamy w przydomowych magazynach i garażach (tradycyjny rower górski ma również 26- calowe koła). Gdy już mamy to wszystko, musimy jeszcze znaleźć trzy tak samo zakręcone osoby, które nie boja się ryzyka i nowości w sporcie. Tworzymy dwie drużyny, każda po dwie osoby. Drużyna składa się z bramkarza i „zawodnika polowego”, czyli tego, który jeździ po boisku i strzela gole. Żeby było trudniej, nie może on używać do tego celu ani rąk ani nóg – piłka może być odbijana jedynie kołami. Za dotknięcie piłki rękami lub nogami grozi kara – zawodnik musi wyjechać obydwoma kołami za swoją bramkę i dopiero wtedy może wrócić do gry. Bramkarze mogą łapać piłkę w ręce podczas obrony, ale nie mogą ich używać do wprowadzenia piłki z powrotem do gry. Zabronione jest faulowanie przeciwnika – może to grozić nawet wykluczeniem z gry. Na mecz składają się dwie połowy, z których każda trwa 7 minut. Należy pamiętać, że do tej zabawy potrzeba dużej sprawności i umiejętności utrzymywania równowagi, ponieważ bardzo często będziemy zmuszeni do zatrzymania się na rowerze w jednym miejscu przez dłuższą chwilę, co - w razie problemów z równowagą lub zbyt słabych mięśni - może prowadzić do upadku i kontuzji.

Canicross – czyli zabierz psa na szybki spacer
źródło: commons.wikimedia.org
„Łapy, łapy, cztery łapy, a na łapach pies kudłaty. Kto dogoni psa? Kto dogoni psa?” – głoszą słowa popularnej piosenki. Nie musimy szukać odpowiedzi na to pytanie, jeśli zdecydujemy się na uprawianie sportu zwanego Canicrossem. Dyscyplina ta polega na biegu człowieka z psem, który znajduje się na specjalnej smyczy z amortyzatorem (długość do 2,5 m w rozciągnięciu), przypiętej do z szerokiego pasa (8 cm), umieszczonego na talii zawodnika. Pies biegnie przodem i pomaga zawodnikowi utrzymać odpowiednie tempo. W treningu mogą brać udział psy każdej rasy, pod warunkiem, że są zdrowe i w pełni sprawne. Najlepiej jednak  spisują się wyżły, charty, pointery i husky. Bardzo ważne, żeby biegać wtedy, gdy nawierzchnia nie jest pokryta śniegiem, aby uniknąć poślizgnięcia się i upadku. Kiedy temperatura jest wysoka, na przykład w lecie, wtedy do biegu powinniśmy przystępować rano, ponieważ psy źle znoszą duży wysiłek podczas upału – bardzo szybko tracą wodę z organizmu. Najlepiej jest biegać po miękkiej nawierzchni – dbamy wtedy zarówno o swoje stawy jak i o stawy naszego pupila. Canicross dobrze wpływa na zdrowie i kondycję właściciela i psa. Dzięki bieganiu lepiej funkcjonują układ pokarmowy, trawienia i oddechowy naszego zwierzaka. Co więcej, wspólna aktywność fizyczna zacieśnia więzi pomiędzy psem a jego panem - dzięki canigrossowi lepiej się nawzajem poznajemy i rozumiemy na co dzień. A co najważniejsze, pies nie będzie marudził, że już jest zmęczony i nie chce biec dalej. Zamiast tego radośnie pomacha ogonem i ochoczo ruszy przed siebie, tym samym motywując nas do dalszego biegu.  

Te nietypowe dyscypliny sportowe stają się z dnia na dzień coraz bardziej popularne i coraz więcej osób rezygnuje dla nich ze sportów tradycyjnych. Świadczyć o tym mogą tworzenie się profesjonalnych reprezentacji oraz organizowanie rozgrywek międzynarodowych. Kto wie, może po przeczytaniu tego wpisu, uda wam się złapać bakcyla i spróbujecie którejś z opisanych dyscyplin. Więcej na ich temat można przeczytać na przeróżnych stronach internetowych, a jeszcze lepiej jest obejrzeć sobie filmiki na Youtube :) Niektóre z nich są naprawdę spektakularne! Mam nadzieję, że mimo tak długiej treści dobrnęliście do końca wpisu ;) No i przynajmniej był to temat odmienny od mojej ukochanej siatkówki :)) Ale do niej na pewno wkrótce tu wrócę :)
Share:

niedziela, 5 października 2014

Małe stateczki ze szczęściem

Dzisiaj, jak co weekend, na blogu będzie nie sportowo, a lekko-luźno-tematycznie. Już w ostatnim tego typu wpisie dotyczącym książek, pokazałam Wam skrawek swojej duszy, a teraz zdecydowałam się pokazać go nawet trochę więcej. Nie wiem czy to dobrze, ale jakoś tak się zadomowiłam na blogu, że mam ochotę nieraz pisać w taki sposób, jakbym rozmawiała z dobrym przyjacielem. Tak też będzie dzisiaj. O małych i nieco większych szczęściach, bo to one tak naprawdę nadają smak życiu (tak wiem, patetycznie, ale ja rzeczywiście tak uważam;). Poandto, będzie o miejscach, które przypadkowo stały się takimi przystaniami radości, gdzie te stateczki z tytułu przypływają, czyli po prostu takie, w których człowiek czuje się dobrze i do których zawsze chętnie wraca, nie tylko we wspomnieniach :)


źródło: morguefile.com

Niedzielna poranna kawa
Taka pachnąca świeżo mielonymi ziarnami, z dodatkiem mleka i co najważniejsze - wypijana w towarzystwie ukochanej dla mnie osoby, którą jest moja mama :) Do tego kawałek ciasta na talerzu obok; słońce wpadające przez okno i grzejące kark, i to jest właśnie przepis na idealny początek niedzieli. U nas w domu to tak naprawdę jedyny taki dzień, kiedy można nieco zwolnić, wyciszyć się i zebrać siły na kolejny zwichrowany tydzień. W takiej scenerii najlepiej snuje się plany na przyszłość, wspomina to co było dobre i gada masę głupot, przy których człowiek się nieraz uśmieje, że hoho B-) 

Lody!
Zawsze i wszędzie! Ale najlepiej smakują w ciepłe letnie popołudnie i w doborowym towarzystwie :) Takie właśnie jadłam w ten słoneczny weekend z babeczkową Kasią w Lodziarni Roma we Wrocławiu, i przyznam szczerze, że dawno na takie dobroci nie trafiłam (a przynajmniej od czasu odkrycia jakoś w czerwcu lodów z Amorinio ;P). Nie wiem czy też tak macie, ale ja jak jem lody, które mi okrutnie smakują, to wtedy przechodzę do jakiegoś innego świata... Takiego świata gdzie jestem tylko ja i te lody, i jestem strasznie szczęśliwa z tego powodu, że je jem; gdzie liczy się tylko tu i teraz i gdzie nikt mi tego szczęścia nie może zabrać! Taka swoista lodowa nirvana :D A potem przez dwie godziny micha mi się cieszy i powoli, powolutku wracam do poprzedniego, normalnego stanu. No, wiece o co chodzi? ;P


źródło: morguefile.com
Przesiadywanie na ławce na rynku i gadanie głupot
Tak, to jest to co misie lubią najbardziej! :D Kiedy tylko robi się trochę cieplej, i tak się akurat składa, że ja i moja Karolina mamy obydwie ze dwa kilo wolnego czasu, wtedy siadamy sobie na ławce na rynku we Wrocławiu i przez bite dwie godziny potrafimy obserwować ludzi i coś ciekawego sobie dopowiadać o otaczającej nas rzeczywistości ;) Ile tam powstanie kreatywnych pomysłów, to wiemy tylko my i ewentualnie ludzie, którzy siadają za naszymi plecami (nie wiedzieć czemu zbyt długo tam nie wytrzymują...). Co najciekawsze, człowiek nigdy nie ma poczucia, że przez długi czas nie robił kompletnie nic, ale zawsze regeneruje siły przed innymi obowiązkami. Kto wie, może gdzieś tam pod ławkami są podłączone ładowarki do akumulatorów życiowych i tak to właśnie działa ;)?

Wycieczki rowerowe do Rajska i z powrotem
Kiedy nadchodzi wiosna i robi się już na tyle ciepło, że można śmiało wskoczyć na rower, bez obaw, że dłonie przymarzną do kierownicy i zostaną tam już na zawsze, wtedy razem z Madzią organizujemy inaugurację sezonu kolarskiego. Jest to nasza stała trasa prowadząca "ode wsi do de wsi" - z Babic, przez Brzezinkę, do Rajska i z powrotem; która zajmuje nam jakąś niecałą godzinę i jest zupełnie niewymagająca. Co więcej, mimo, że jedziemy tam zawsze jak nie mamy pomysłu na wycieczkę, to ta trasa nigdy nam się nie nudzi i zawsze wydaje się tak samo atrakcyjna jak poprzednim razem ;D Nie wiem jak to działa, ale chyba każdy ma takie swoje miejsca, wycieczki, które ciągle powtarza i nic a nic mu się to nie nuży. No cóż, niedługo trzeba będzie zamknąć ten rowerowy sezon, no i ciekawe, gdzie się wybierzemy? ;)


fot. ktoś obecny na Wigilijce, prawdopodobnie Maciej Kluba ;D
Coroczne Wigilijki w gronie przyjaciół
Nasza tradycyjka zrodziła się bodajże na pierwszym roku studiów (na pomysł wpadła niejaka Madzia Dzy ;P), i po pierwszym spotkaniu tak nam się spodobało, że tradycja jest kontynuowana po dziś dzień. I mimo, że pokończyliśmy studia i każdy ma tam jakieś swoje plany, to ja osobiście nie wyobrażam sobie, żebyśmy się przynajmniej raz w roku nie spotkali w tym naszym swojskim wesołym gronie, najedli się jak bąki i trochu poświętowali :) W tym roku nie może być inaczej, także no... szykujcie się Miśki ;) 

Coroczne wyjazdy na Memoriał Wagnera
To jest nieco inna coroczna tradycja, tym razem meczowa, jak łatwo się domyśleć. Pierwszy raz wybrałyśmy się z Agą na dalekie wody (nawet dosłownie, bo było to nad morzem), do Gdańska na mecze. A to był wówczas wyczyn, bo do tamtej pory nie ruszałyśmy sie w tym celu poza Katowice! Co prawda była to wówczas Liga Światowa, ale już każdego następnego roku jeździłyśmy po Polsce na Memoriały. Dzięki temu zwiedziłyśmy miasta, do których być może normalnie byśmy nie pojechały, takie jak Zielona Góra czy Płock, a za rok mamy w planie Toruń. Dodam też, że skład z roku nam rok nam się powiększa, więc mam nadzieję, że piernikowe miasto odwiedzimy już w całkiem sporym ekipie. I znowu będzie studiowanie mapy, szukanie centrum, gubienie okularów, szalony głos czytający przystanki w autobusach i potykanie się o kamienie ;) Ja już nie mogę się doczekać!


fot. Kasia Kowol (znaczy moje, ale robił jakiś Pan na meczu :D)

Niespodziewane spotkania w pociągu
To jest natomiast całkiem nowa tradycja, której dorobiłyśmy się z Manią zaledwie w tym roku ;) Tak się składa, że ja sobie dojeżdżam do domu z Wrocławia raz za czas, a Ewa jeszcze bardziej raz za czas z Lublina. Niestety też rzadko miewamy okazję, żeby się spotkać i zupełnie niespodziewanie udało nam się to w tym roku dwukrotnie w eksluzywnym lokalu zwanym PKP B-) Co najciekawsze, nie były to spotkania ustawiane ani w żaden sposób planowane - za każdym razem dowiadywałyśmy się o nich w ostatnim momencie! Więcej takich niespodziewajek poproszę! ;)

Jak najbardziej spodziewane spotkania przy kawce lub piwku

Nie tylko te nieplanowane spotkania przynoszą radość - te, które są umówione cieszą tak samo! :) Dlatego nie sposób zastąpić żadną rozmową na czacie na FB czy też wymianą smsów, wyjścia z przyjaciółmi lub znajomymi i pogawędki na żywo! Z serducha dziękuję za te wszystkie wieczorki w Vinylu, za mecze siatkówki w Stalbecie, za oblewanie wygranych finałów, szalone koncerty i za zbyt głośne rozmowy w większym gronie przy piwku i dobrym jadłu :) Bo w zasadzie, to miejsce nie ma znaczenia, ale liczą się ludzie, którzy w tych wszystkich wyżej opisanych wydarzeniach towarzyszą :)


fot. Kasia Kwiecień / www.babeczkinawybiegu.pl

I niech to będzie podsumowanie tej notki :) Miały się tutaj pojawić jeszcze moje ulubione zakątki na tym świecie, ale myślę, że to by było za dużo szczęścia na dziś i ten wątek pozostawię sobie już na inny wpis :) Podzielcie się jeśli macie taką ochotę swoimi małymi radościami, bo radość wspólnie przeżywana staje się jeszcze większa :) Ściskam i całuję!
Share:

czwartek, 2 października 2014

Vive la France! Czyli dziękujemy Francji za duet Antiga - Blain :)

Chociaż bywają chwile, że ciągle ciężko mi w to uwierzyć, to już od ponad tygodnia polscy siatkarze są Mistrzami Świata. I mimo, że te piękne Mistrzostwa - jak wszystko na tym świecie - musiały kiedyś się skończyć, to o całej sprawie ciągle jest głośno. Prozaiczny pragnie zaprezentować Wam cykl "Echa Mundialu", w którym do tego sukcesu będę regularnie wracać. Na początek będzie o dwóch takich... co poprowadzili Nas do złotego medalu, czyli duecie trenerskim w składzie Stephane Antiga i Philippe Blain. Kim są dwaj faceci, którzy kojarzą się ostatnio Polakom z Francją bardziej niż Nicolas Sarkozy czy Molier?


źródło: commons.wikimedia.org

Odwrócone role

Trzeba przyznać, że decyzja PZPS-u dotycząca nowego składu trenerskiego w ekipie Polaków, była zaskoczeniem dla wszystkich. Ja też byłam zdziwiona i to na tyle, że musiałam sprawdzić tę wiadomość na kilku stronach internetowych, a gdy się okazało, że to jednak prawda, wtedy pomyślałam: "bardzo lubię Stephane'a, to świetny zawodnik, ale to przecież wielkie ryzyko!" Pamiętam, że Ireneusz Mazur w jednym z wywiadów przyznał, że z wrażenia zapomniał gdzie zaparkował samochód ;) Uspokoiłam się trochę, jak doczytałam, że asystentem Antigi ma być doświadczony trener, który przez wiele lat pełnił rolę selekcjonera reprezentacji Francji, Philippe Blain. Jednak chwilę później zjawiła się myśl: "ale jak to, trener asystentem a debiutant trenerem?" Pół roku później, okazało się, że to odwrócenie ról było najlepszym pomysłem na jaki mogły wpaść władze Polskiego Związku Piłki Siatkowej.

Stephane Antiga - od tenisisty do Mistrza Świata
źrodło: pl.wikipedia.org
Początkowo, nasz złoty trener, swojej kariery sportowej nie wiązał z siatkówką, a właśnie z tenisem. Jednak gdy po 10-ciu latach sprawdzania swoich sił w tenisie, zorientował się, że w tej dyscyplinie nie uda mu się w pełni rozwinąć skrzydeł, zdecydował się spróbować sportu, w którym siatka wisi nieco wyżej ;) Mimo, że na siatkówkę trafił dość przypadkowo (musiał wybrać jakąś dyscyplinę sportu studiując na AWFie - pssst, Stephane chciał zostać nauczycielem!), to szybko złapał bakcyla, i gdy przyszło mu wybierać pomiędzy nauką, tenisem a siatkówką, wybór okazał się dość prosty. Później jego kariera potoczyła się szybko: kilkukrotnie zdobywał tytuł Mistrza Francji, a następnie przyszedł czas na przygodę we Włoszech i Hiszpanii, które Antiga również może zaliczyć do udanych. Do Skry Bełchatów zawitał w 2007 roku i tak mu się u nas spodobało, że został tu do roku 2014, kiedy to skończył karierę siatkarza i rozpoczął pracę na stanowisku trenera. Warto nadmienić, że w tym ostatnim sezonie klubowym Antiga zdobył ze Skrą tytuł Mistrza Polski, więc lepszego ukoronowania kariery nie mógł sobie wyobrazić. Przez 12 lat (1998 -2010) występował również w barwach reprezentacji Francji, w której dwukrotnie zdobywał srebrny medal ME i jednokrotnie Ligi Światowej. Kiedy w 2011 roku ogłosił koniec kariery reprezentacyjnej, trenerem Francuzów był jego obecny złoty asystent...

Philippe Blain
źródło: midilibre.fr
Znakomity i wszystkim dobrze znany siatkarz, w reprezentacji Francji grał przez 11 lat (1980-1991), i zdobył z nią brąz Mistrzostw Europy w 1987 roku. Tyle samo czasu zajęło mu trenowanie swojej rodzimej reprezentacji, funkcję selekcjonera kadry narodowe pełnił w latach 2001-20012. Oprócz tego, prowadził jeszcze drużyny w rozgrywkach klubowych we Włoszech i we Francji (w ostatnim sezonie było to francuskie Montepellier). Propozycję prowadzenia polskiej kadry narodowej przyjął z entuzjazmem i w dużej mierze dlatego, że chciał przeżyć w Polsce tę wielką przygodę jaką miały być tegoroczne Mistrzostwa. Jego decyzja była też kluczowa dla przyjęcia propozycji trenowania Polaków przez Antigę. Stephane od razu zaznaczył, że mimo iż zna się na siatkówce, to nie ma doświadczenia w prowadzeniu żadnego zespołu i bez pomocy Blaina tak ogromnego wyzwania się nie podejmie. 

Różne charaktery i temperamenty
Dwaj wyżej opisani Panowie wydają się znacznie różnić między sobą, zarówno pod względem temperamentów, jak i w kwestiach sposobu trenowania drużyny. Antiga, przez 7 lat gry w Polsce, dał się poznać kibicom z tej spokojnej strony - swoim zachowaniem udowadniał, że jest opanowanym, rozważnym, ale równocześnie pogodnym i wyluzowanym człowiekiem. Z resztą, takie samo wrażenie sprawiał podczas i pomiędzy meczami Polski na Mistrzostwach i innych turniejach. Nigdy nie krzyczał, nie wykłócał się z sędziami, nie wpadał ani w gniew ani w zbytnią euforię - zawsze spokojnie próbował wytłumaczyć swoim podopiecznym, co powinni zrobić aby gra wyglądała coraz lepiej. W wywiadach nigdy na nic nie narzekał, nikogo nie obrażał i nie wydawał pochopnych opinii. Może to dlatego atmosfera w drużynie do samego końca turnieju była tak pozytywna i stabilna? Wychodzi na to, że zrównoważony trener jest w stanie zapewnić drużynie spokój i wiarę we własne możliwości.

źródło: katowickisport.pl / fot. Łukasz Laskowski
Trenera Blaina pamiętam za to jeszcze z czasów prowadzenia przez niego zespołu francuskiego. Jego wyraz twarzy oraz zachowanie podczas meczów świadczyły o ambicji, zaciętości i stanowczości. Ponadto, nie wahał się wyrzucić z kadry jednego z najlepszych zawodników, który jednak okazał się zbyt krnąbrny i który jego zdaniem nie zasługiwał na reprezentowanie swojego kraju. Teraz, kiedy wspólnie z Antigą przejął reprezentację Polski, to on jest tym, który podczas meczu coś krzyknie, podskoczy i pokaże sędziemu. W "Przeglądzie Sportowym" możemy wyczytać, że to właśnie Philippe prowadził odprawę pomeczową z naszymi zawodnikami po ich jedynym przegranym meczu na Mistrzostwach z drużyną USA. 

Wspólne poczucie humoru, miłość do siatkówki i ostatecznie wspólny sukces
Pomimo tych wszystkich różnic, ważne są cechy, które stanowią spoiwo w pracy naszego duetu trenerskiego. Z opowieści jakie można wyczytać w różnych mediach wynika, że na zgrupowaniu panuje przyjazna atmosfera, nikt się na nikogo nie obraża i Panowie mają do siebie samych spory dystans. Przykładem tego mogą być różnego rodzaju żarty, o których usłyszymy z ust osób obecnych na zgrupowaniach. Ja zapamiętałam posolenie trenerowi Antidze kawy czy herbaty i ustawienie przez niego samego przy wejściu do sali wieży z krzeseł, po to żeby zrobić "niespodziankę" komuś kto pierwszy do niej wejdzie i komu to zawali się na głowę. Żeby nie było, że sztab tylko dobrze się bawi, trzeba koniecznie powiedzieć o tym, że jego członkowie pracują już od samego rana, śpią po 4 godziny i non stop rozmawiają o siatkówce. A na końcu, jako zwieńczenie tej pracy, zdobywają złoty medal Mistrzostw Świata :)

źródło: www.flickr.com

Za co ich kochamy
Na koniec już na luziku chciałam napisać, czym obaj trenerzy wzbudzili we mnie taką sympatię, jaką szczerze ich darzę. Stephana nie sposób nie pokochać za to jak dzielnie udziela wywiadów w języku polskim :) Jest to naprawdę trudne zadanie i biorąc pod uwagę, że wszystko rozumie i próbuje odpowiedzieć na pytania w możliwie jak najbardziej gramatyczny i poprawny sposób jest godne wielkiego podziwu! Dodając do tego fakt, że w wywiadzie po Mistrzostwach powiedział, że "jest na sto procent Polak", to trudno nie żywić do tego Pana pozytywnych uczuć (ów wywiad znajdziecie tutaj:). Z kolei, Philippe nie krył swojego wzruszenia po wygranym meczu z Niemcami (te czerwone oczy mówią same za siebie - wideo o tu!) i co ciekawe, nauczył się śpiewać hymn Polski! Co prawda, jak twierdzi myli jeszcze słowa, ale liczą się chęci i starania. A Polacy kochają takie rzeczy, więc sympatia zaskarbiona również w stu procentach :).

I na koniec...
Kończąc dzisiejszy i tak już długi wpis, chciałam skorzystać z okazji i pozdrowić wszystkich czytelników Francji :) (po moich kochanych rodakach, to Wy rządzicie w statystykach odwiedzin na blogu:) Nie wiem, czy zaglądają tu Polacy mieszkający we Francji czy Francuzi, którzy korzystają z Google Translate, ale bardzo mnie cieszy Wasza obecność i wpadajcie jeszcze częściej :) No i podeślijcie nam jeszcze kogoś pokroju Antigi i Blaina do polskiego sportu ;) Wspaniali faceci i jak pojawi się ich tutaj więcej, to na pewno się nie obrazimy! ;)

źródło: http://coraliecolorie.blogspot.com/

Share: